Początek lipca. Wtorek: Zadzwonił i powiedział, że dostał numer od Piotra. „Po co mamy gadać przez telefon. Spotkajmy się na kawie. Jutro? A dlaczego mamy czekać! Przyjadę po Ciebie dziś wieczorem?”. Ot konkret. Tak lubię.
Początek lipca. Środa.
Zadzwonił, że czeka pod blokiem. Punktualnie. Zgodnie z wszystkimi radami książek typu jak być przeuroczą zołzą postanowiłam potrzymać go na parkingu z siedem minut. Przebierając nogami ze zniecierpliwienia i ekscytacji na wszelki wypadek przerzuciłam okiem stronę z trendami w modzie ślubnej. Jeszcze dwie minuty. OK. Idę. Podobno już go kiedyś poznałam ale nie byłam pewna czy to ten, o którym myślę. Podobno dobry chłopak ale łobuz. Uwwwwielbiam łobuzów.
Mam nadzieję, że nie widział jak biegłam przez korytarz.
No nie! Nie mój typ. Kompletnie! Mega przystojniak. Taki trochę PitBull (ten hedonistyczny DJ) tylko brunet, wyższy, lepiej zbudowany i generalnie przystojniejszy. Nad pięścią, która z pewnością poznała z bliska niejedną twarz opadał zegarek wielkości melona. Złote raybany wypełniały przestrzeń miedzy seksownym zarostem na policzkach a łysym czołem. „Nie… Nie mogę spojrzeć niżej bo się zorientuje że włączam rentgena poniżej paska w jego ręcznie szytych spodniach”. Nie wytrzymałam i skupiłam wzrok na jego biodrach opartych o lśniący czarny lakier na BMW. Libido niemalże zerwało mi skalpa. No ale przecież to nie mój typ! Trudno, co robić. Jak dają to bierz, jak biją to uciekaj.
Połowa lipca.
Jest dobrze. Zakwasy pomału mi mijają.
Koniec lipca.
Sąsiadki patrzą na mnie z zażenowaniem.
Sierpień.
Nie mam kompleksów. Zbędnych magazynów tłuszczu. Do pracy przyjeżdżam w okolicy lunchu. Sąsiadki patrzą na mnie z zazdrością.
Początek września
„Jestem w Berlinie. Wrzucam dwie paczki na tempomat i zaraz będę. Ubierz szpilki”. Sąsiadki chyba mnie znienawidzą. Trudno. Raz się żyje!
Koniec września.
Mój Ciacholino odjechał swoim BMW. Nikt nie wie kiedy, dlaczego i dokąd. „Szefie, czyż nie próbowałam dać Ci wszystkiego co lubisz?”.