Muszę przyznać, że zapędziłam się ostatnio z ilością godzin spędzanych w pracy, przed komputerem i w pewnym momencie przyszło olśnienie. Pora na kilka dni oderwania! Niech się wali, niech się pali – wyjeżdżamy na kilka dni z Warszawy! Nie było wątpliwości, że zimowy urlop musimy spędzić aktywnie, czyli turystycznie, krajoznawczo i na sportowo. Nie muszę chyba dodawać, że wybraliśmy nasz ukochany, czterokołowy środek transportu.
Nigdy jednak nie zapominam o czytelniczkach Autopolek. Żeby się Wam nie nudziło, opiszę wrażenia z tras, przygody, które nas spotkały i przybliżę koszty z jakimi musieliśmy się zmierzyć i
Zacznijmy zatem od początku. Każda zmotoryzowana kobieta wie, że do długiej trasy warto przygotować auto – dolanie płynu do spryskiwaczy, sprawdzenie poziomu oleju i ciśnienia w oponach. Oczywiście zaraz po tym jak podniosłam maskę, uprzejmy sąsiad zainteresował się od razu czy czasem coś się nie zepsuło i czy nieporadna kobitka nie potrzebuje aby jego pomocy.
Ruszamy!!!
Po wydostaniu się z Warszawy w stronę Janek, kierujemy się na Wrocław. Powiem szczerze, że nie pamiętam kiedy ostatnio pokonywałam konkretne ilości kilometrów bez towarzystwa zaprzyjaźnionej aplikacji ostrzegającej o fotoradarach i patrolach lotnych. Chodzi nie tylko o to, że miewam problemy z orientacją w czasoprzestrzeni (delikatnie mówiąc – mój mąż to już nic nie mówi tylko załamuje ręce: ) ), ale przede wszystkim wisi nade mną około 1000 złotych niezapłaconych mandatów! Z pewnością załatam jakaś dziurę w lokalnym budżecie, gorzej z moim osobistym, domowym budżetem!
Wyjeżdżaliśmy w sobotę rano, więc wyjazd z miasta poszedł gładko, jak rzadko kiedy. Po minięciu Janek, chwilę jeszcze toczymy się fragmentem starej „gierkówki”, mijamy kolejne światła, kolejne fotoradary i nagle miłe zaskoczenie… wjeżdżamy na prawdziwą drogę ekspresową – bezkolizyjną, z gładką nawierzchnią. Rewelacja! Pogoda super, droga czarna, można delektować się płynną jazdą i mknąć swobodnie z włączonym tempomatem. W głośnikach Bob Marley, pod ręką termosiki z cytrynową herbatą, więc urlop uznajemy za oficjalnie rozpoczęty.
Na tym najprzyjemniejszym fragmencie trasy wyprzedza nas ciekawy pojazd. Passat kombi z długaśną anteną CB i zakrytą przednią tablicą rejestracyjną. Migający i trąbiący na wszystkich, którzy mają czelność korzystać z lewego pasa jezdni. Pan Szybki i Wściekły, z czarną szmatą na blachach pomknął jak syn wiatru – tym lepiej dla nas.
Po zjeździe z gierkówki, tradycyjna polska droga wiejska – po jednym pasie w każdą stronę i pozimowe dziurska, w których można zgubić koło – totalna masakra.
Przed Wrocławiem znowu wjeżdżamy na fragment S8 i znowu jest fajnie. We Wrocku robimy sobie krótki odpoczynek. Spotykamy się ze znajomymi na szybki obiad i orzeźwiającą kawkę, po czym ruszamy dalej w kierunku gór i czeskiej granicy. Po drodze zero śniegu, co zaczęło nas trochę martwić, bo plan uwzględniał kolana obite podczas śmigania na deskach po stokach Zieleńca. Jednak około 10 km przed końcem podróży, już na krętych górskich drogach, wokół robi się biało – piękny krajobraz gęstych, zaśnieżonych lasów.
Docelowo zatrzymujemy się w domu znajomych, kolejne 10 km od Zieleńca, w miejscowości graniczącej z Czechami – Mostowicach. Tutaj zima na całego… warunki trochę przerosły naszego osobowego mieszczucha – nie dał rady wjechać na teren posesji i pozostał samotnie przed bramą wjazdową, a my z tobołami na plecach ruszyliśmy pod górkę.
Miejsce rewelacyjne. Do granicy z Czechami można dojść pieszo – jeśli by się komuś chciało oczywiście. My, jako typowe leniwce, podjeżdzaliśmy autem – na obiady i po piwo oczywiście : ). W codziennych dojazdach na stoki do Zieleńca mijaliśmy: sarenki, rowerzystę oraz jednego szaleńca, który myślał, że jest na rajdzie Finlandii. Zieleniec z kolei trochę zatłoczony jeśli chodzi o stoki, ale jest wiele tras do wyboru. Jeśli kogoś interesują ceny, to:
- parking – z łatwością można znaleźć darmowy
- wypożyczenie dechy lub nart i butów ok. 80 zł/ za dobę
- całodniowy karnet na wyciągi 90 zł
- piwo 8 zł
- grzane wino 6 zł
Ogólnie drogo, ale fajnie.