Swift bardziej mini niż MINI

Segment aut miejskich podbijają SUV-y i crossovery – bo więcej widać, bo wygląda dostojniej. Czy to oznacza, że małe samochody do tej pory królujące w tej kategorii muszą ustąpić miejsca?

Niekoniecznie. Suzuki Swift to samochód legenda od czasów szału Magdy M., gdy jeździła nim główna bohaterka, nasza polska Ally Mc Beal. Co prawda prawa nie studiowałam, ani nawet mój wybranek nie ma na imię Piotr, ale w moje ręce wpadł Swift z automatyczną skrzynią biegów. Jego historia sięga roku 1983, ale po drodze dość drastycznie zmienił swój kształt, podobnie jak Volkswageny i inne auta – w miejsce dotychczasowych kantów pojawiło się więcej obłości. Jednak od kilku lat Swift funduje sobie raczej zastrzyki z kolagenu aniżeli drastyczne operacje plastyczne. Trochę urósł (dzieli płytę podłogową z innym Suzuki – Splash), a przedni pas zyskał większe światła i nieco agresywniej zarysowany zderzak, co sprawia, że całość przypomina uśmiech. Do tego spełnia wszystkie warunki auta miejskiego, które powinno wcisnąć się w każdą szczelinę i mieć niezłe przyspieszenie, żeby można się było trochę poprzeciskać. Zapowiada się więc radość z jazdy po mieście (i nie tylko).

Japońskie wnętrze

Wnętrze zostało skonstruowane z zachowaniem japońskiej filozofii ascetyzmu. Miejsca jest sporo, ale ponieważ linia dachu obniża się, z tyłu jest około 5-6 cm niżej niż z przodu. Pasażerowie mający zamiar siedzieć z tyłu nie powinni więc być zbyt wysocy. Deska rozdzielcza nie jest fantazyjna, ale jest solidna i czysta. Wyświetlacz radia kojarzy mi się z latami 90 i elektronicznymi zegarkami, które każdy chciał mieć. Choć jeśli spojrzymy na to z drugiej strony, są maksymalnie proste i mogą się podobać tym, którzy nie są wielbicielami trendu, zgodnie z którym wszystko w samochodzie musi być jak ze statku kosmicznego. A czerwone literki na wyświetlaczu można nawet uznać za hipsterskie. Zegary są rozmieszczone klasycznie i dobrze widoczne o każdej porze dnia i nocy oraz przy każdej pogodzie. Sterowania w kierownicy nie nazwałabym intuicyjnym, a raczej ograniczonym do minimum, przez co nie ma szans na pomylenie przycisków. Za to przycisk od komputera pokładowego został umieszczony tak, aby absolutnie nie majstrować przy nim podczas jazdy – tam, gdzie zegary. Kierownica jest niestety regulowana tylko w pionie, co ogranicza możliwości dopasowania jej do swoich preferencji. Zastanawiam się też, kto wpadł na pomysł zamontowania  pojedynczej lampki sufitowej do oświetlenia wnętrza, umieszczonej dokładnie na środku dachu. Zatrzymujesz się pod blokiem, jest ciemno, chcesz zapalić światło. Czy przychodzi ci do głowy, żeby włącznika szukać za głową? Nie sądzę. Ale to z pewnością kwestia przyzwyczajenia.

Mimo tych wszystkich niedogodności kierowca ma powody do zadowolenia: fotele idealnie nadają się do miejskiej jazdy, jest też wrażenie zaskakująco dużej przestrzeni. Miejsca z przodu jest pod dostatkiem, ale to kwestia względna: mam 170 cm i spokojnie znalazłam sobie odpowiednią pozycję. Ktoś 20 cm wyższy może mieć z tym kłopot. Bagażnik? 211 litrów, więc sprawdzi się podczas wyprzedaży i przedświątecznych zakupów. Ewentualnie na wakacje z przyjaciółką. Coś za coś – przynajmniej pasażerowie z tyłu nie podróżują z kolanami na czołach.

Czarna dziur(k)a

Sercem Swifta jest 1,2-litrowy czterocylindrowiec VVT o mocy 94 KM. Dość ochoczo wkręca się na wysokie obroty, gdzie, jak to benzyniak, osiąga maksimum swych możliwości. Standardowo Swift opuszcza fabrykę z manualną pięciostopniową przekładnią, pozwalającą na pełne wykorzystanie potencjału silnika. Ale dopłacając 5 tysięcy złotych możemy zamówić czterobiegową skrzynię automatyczną, stworzoną z myślą o zakorkowanych miastach. Mój tata na wieść jaki samochód mam do dyspozycji stwierdził, że „trzeba go pchać”. Pchać może nie, ale zauważalna jest dość wyraźna turbodziura. Niby wciskam gaz do dechy, a samochód “mieli” przez moment, trochę opóźnia redukcję biegu, żeby dopiero po chwili wyraźnie przyspieszyć. Ale jak już przyspiesza, to jest całkiem groźny. Przyjemnie pomrukuje, a nawet momentami warczy, co zaskakuje, bo z wyglądu wcale nie jest taki zadziorny. Albo pokutuje wizerunek Magdy M., która raczej nim nie szalała, a przynajmniej mi się z szaleństwem nie kojarzy.

Automat z małym silnikiem? To działa!

Czterostopniowa skrzynia działa bez zarzutów, nawet przy teoretycznie małym silniku, aczkolwiek jest zdecydowanie nastawiona na oszczędną jazdę, przy mocniejszej trochę się dławi i kończy się wspomnianą już turbodziurą, którą trzeba przeczekać. Jeśli przez to stracimy pierwsze miejsce na światłach to drobiazg, ale jeśli będziemy chcieć wyprzedzać w trasie? Ciekawy jest bieg „2”, który można wykorzystać w warunkach zmniejszonej przyczepności, gdy potrzebujemy, żeby samochód „mielił” kołami i się gdzieś przez przypadek nie zakopał. Osobiście, po kolejnym już samochodzie z automatyczną skrzynią biegów, zaczęłam doceniać jej uroki przede wszystkim oszczędzając nam sporo machania dźwignią zmiany biegów, zwłaszcza w czasie największych korków, czyli dokładnie wtedy, gdy zwykle używamy samochodu.

Odpoczynek podczas jazdy

Jazda w mieście z automatem jest wyjątkowo wygodna i odkrywa wszystkie zalety: płynną pracę i utrzymywanie silnika na możliwie najwyższym przełożeniu. Oprócz tego podczas jazdy idealnie wyczuwa się samochód – kierownica nie jest wspomagana za bardzo ani też za mało, dzięki czemu manewry nie sprawiają problemu. Nie mamy też wrażenia, że to samochód panuje nad nami. Nie polecam jazdy po kocich łbach – swift został stworzony do bardziej dystyngowanych okolic. W codziennej, wielkomiejskiej eksploatacji Swift potrzebuje jakichś 7 litrów benzyny na każde 100 km. Jeżeli trochę odpuścimy to zadowoli się 2 litrami mniej, co jak na silnik benzynowy jest całkiem sensownym wynikiem. Tylko jak tu się powstrzymać przed wkręcaniem go na obroty?

Swift podbił serca Polek już kilka lat temu, gdy święcił u nas triumfy serial Magda M. I choć Magda M. w objęciach Piotra zniknęła już z ekranów naszych telewizorów, Swift nadal może się poszczycić całkiem niezłą liczbą fanów – i nic dziwnego, w końcu za całkiem przystępną cenę (np. odpuszczając sobie automat) otrzymujemy kompletne auto bez zbędnych udziwnień, ze sprawdzonym silnikiem, potrafiące sprawić, że poranki nie będą już nudne. I kto wie – może to właśnie w tym samochodzie będziemy mogły poznać naszego prywatnego Piotra?

Tekst: Joanna Kowalik