Największe upały spędziłyśmy z Renault Clio, chociaż może „w” Renault Clio. Żar lał się z nieba- dosłownie. Wyjście z cienia w taki upał to grzech. My zgrzeszyłyśmy… W samo południe, wszystkie auta stały na placu w pełnym słońcu. Każdy kolor wygląda dobrze, byleby tylko „nasze” czarne nie było – przekomarzałyśmy się z Anką. I nie było. Z zewnątrz. Srebrne trzydrzwiowe – śliczne. Ale, ale… wewnątrz? Czarne, a jakże!
Coś, z czym…
Po otwarciu szerokich drzwi – buchnęło gorącem. Drugie skrzydło- to samo. Uruchomimy klimę i chwilę poczekamy, to się ochłodzi – myślałyśmy. I miałyśmy taki zamiar, ale … po pierwsze, dłuższe przebywanie na zewnątrz groziło udarem, a po drugie – Anka zobaczyła coś takiego, że nie bardzo chciała czekać, aż auto się ochłodzi. Po otwarciu tego „czegoś” klima i tak ma mniejsze znaczenie.
Wsiadłyśmy więc do rozgrzanego do czerwoności clio, na czarnym fotelu składając szanowne zakończenia pleców… Cóż… …chłód jest możliwy…
Tropikalny klimat panujący w aucie spowodował, że slogan starej reklamy „clio – prosto z raju” nabrał nowego znaczenia. Automatyczna klimatyzacja – nawet najbardziej wydajna nie wytrzymałaby tempa. Ale „nasza” wersja clio wyposażona była w prawie całkowicie szklany dach. Całe szczęście, że można go było otworzyć lub zasłonić. Inaczej, czułybyśmy się jak w jeżdżącej szklarni… Roleta zasłaniająca dach była – jakby to powiedzieć- czarna(!), więc wybrałyśmy opcję jazdy z otwartym dachem. Promienie słońca wpadały do kabiny, ale wiatr chłodził twarz i jednocześnie ją opalał. Choć bardziej opalał, z pewnością!
Najgorzej było w czasie postoju na światłach. Ale wtedy, miałyśmy czas, żeby przyjrzeć się autu bliżej.
Raj po polsku
Liczne schowki pozwalają na umieszczenie wszystkich potrzebnych drobiazgów. Po kolei więc wyjmowałyśmy z torebek: telefony- będą leżały przy drążku zmiany biegów – w otwartym schowku między siedzeniami; błyszczyk (choć w tym upale niepotrzebny zupełnie, ale niech leży) tuż obok. Kalendarz i chusteczki w kieszeni w drzwiach, woda mineralna w schowku obok pasażera no i karta do płacenia za autostradę w uchwycie drzwi, na przykład.
Wszystko pasuje. Gdybym dokumenty schowała do kieszeni, torebka byłaby zbędna. Nie musiałabym chować do niej kluczy od auta, bo to Clio ich nie miało. Była za to karta, którą też mogłabym do kieszeni w spodniach schować. „Widząc” ją, auto samo otwiera się i zamyka. Wystarczy chwycić za klamkę. Wtedy też, jeden przycisk wystarczy by je uruchomić. Ale idźmy dalej – komputer pokładowy ze wszystkimi potrzebnymi informacjami, tylko zaraz, zaraz… dziwnie znajome komunikaty… Oczywiście! Bo są – po polsku! Sterowanie radiem – przy kierownicy. Zmiana fal przechodzi łagodnie. Zanim się zmieni- poprzednią wyciszy. Jakość dźwięku – świetna. Miejsca wewnątrz wystarczy może nie dla 5 osób, ale 4 nie powinny narzekać, a do bagażnika zmieści się dużo więcej niż strój Adama i Ewy. By nikt nie zepsuł rajskiego wrażenia, po ruszeniu z miejsca, Clio zablokuje drzwi i przypomni o zapięciu pasów. A po zmroku… soczewkowe reflektory doświetlą każdy zakręt i pobocze by żaden „gad” nie wtargnął pod koła i raju nie zniszczył. Ot, co!
P.s Przed czarnym kolorem nie udało nam się uciec. Jesienią testowałyśmy Clio… właśnie w czarnym kolorze. Pięciodrzwiowe, bez otwieranego dachu, ale jesienią nam to w ogóle nie przeszkadzało. Dzięki temu możecie zobaczyć Clio w dwóch kolorach 🙂