Mini w Szwajcarii

0

Jedna z naszych redaktorek (a prywatnie pasjonatka wszystkich ‘Miniaków’) jak co roku wybrała się na największe święto sympatyków Mini Morrisów. Impreza tym razem odbyła się w Szwajcarii. Jak mówi – to przygoda życia. Zapraszamy do lektury jej wrażeń.

Wraz z mężem postanowiliśmy wyruszyć Mini Morrisem na wyprawę do Szwajcarii. Auto ma dwadzieścia lat jest modelem limitowanym Mini w wersji British Open Classic, oczywiście bez współczesnych udogodnień typu klimatyzacja, wspomaganie kierownicy itp. Konstrukcja nadwozia jest niezmieniona od 1959 roku, kiedy to zaczęto produkcję tego auta. Ale to właśnie stanowi wyzwanie i sprawia, że taki wyjazd jest przygodą życia.

Cel: zobaczyć jak najwięcej i wrócić szczęśliwie na kołach do domu.

Dziura w dachu

08.06.11. Dzięki sprawnemu pakowaniu wyjechaliśmy trochę wcześniej niż planowaliśmy. Na miejscu naszego postoju – kempingu w Pirku (wschodnie Niemcy) byliśmy koło czternastej. Oczywiście po drodze nie ominęły nas przygody. 300 km od Wrocławia zepsuł nam się otwierany dach. Otworzyliśmy go i już nie mogliśmy zamknąć, na szczęście szpara nie była duża. Jak zwykle w takich przypadkach piękna słoneczna pogoda jaka towarzyszyła nam od Wrocławia popsuła się, przyszły chmury i zaczęło padać, miejscami nawet ulewnie. Mąż ratował sytuację zakrywając otwór ręką. Na szczęście opady nie trwały zbyt długo. Na kempingu ponad dwie godziny próbowaliśmy go naprawić. Zerwaliśmy całą podsufitkę by stwierdzić, że śrub nie da się odkręcić. Po zaciętej walce udało nam się w końcu zamknąć dach – będzie zamknięty aż do naszego powrotu.

Następnego dnia pogoda do jazdy była świetna dlatego zdecydowaliśmy jechać od razu na IMM – 700 km. Mieliśmy szczęście, że wcześniej nie kupiliśmy winiety bo kolejka na granicy dla samochodów z winietami była spora dla tych co kupowali (tak jak my) na miejscu ruch odbywał się płynnie (o ironio) i przed nami były tylko dwa auta. Zakup winiety odbył się niezwykle sprawnie. Zaraz za granicą zatrzymaliśmy się wymienić pieniądze i zatankować auto.

Na Szwajcarskiej autostradzie jechało mi się bardzo źle wszyscy jechali lewym pasem i nikt po manewrze wyprzedzania nie zjeżdżał na prawy. W konsekwencji był on wolniejszy i tworzyły się zatory.

W St. Stephan stawiliśmy się o 17.55 – pięć minut przed otwarciem rejestracji! Zaskoczyło nas przeraźliwe zimno i lekka mżawka.

Krowie dzwonki – tylko w Szwajcarii

Pierwszy dzień zlotu zapowiadał się przepięknie, świeciło Słońce ale było też przeraźliwie zimno. Po obowiązkowych zakupach części i akcesorii samochodowych poszliśmy na wycieczkę do pobliskiego miasteczka Lenk. Szliśmy malowniczą ścieżką miedzy łąkami. Na miejscu pojechaliśmy kolejką na szczyt Leiterli – 1943 m. Rozciągała się z niego panorama na góry znacznie wyższe, bo mające ponad 2000 metrów. Jak to w górach pogoda się w mgnieniu oka zmienia i w drodze powrotnej zaczęło padać. Następnego dnia dalej towarzyszył nam deszcz. Zdecydowaliśmy się wybrać na polecaną na IMMie trasę widokową ale po rozmowie z organizatorami okazało się, że słynna 100-km pętla liczy tak naprawdę ponad 300 km (bo trzeba jeszcze do niej dojechać). Zdecydowaliśmy się zmodyfikować trasę i pojechać dookoła jezior Thuner i Brienzer (runda ponad 200 km). Na początku w deszczu ale przy drugim jeziorze wypogodziło się i co najważniejsze przestało padać. Zaparkowaliśmy na parkingu za miasteczkiem tak by uniknąć płatnych parkingów i poszliśmy zwiedzać. Na zakończenie dnia organizatorzy uraczyli nas prawdziwym szwajcarskim smaczkiem – koncertem lokalnej grupy grającej na krowich dzwonkach.

Wielka szwajcarska trasa

W niedzielę pieszo poznawaliśmy okolicę, co jakiś czas musieliśmy pokonywać specjalne furtki zrobione w ogrodzeniach pastwisk. Usłyszeliśmy też ostrą reprymendę od Szwajcara próbując skrócić sobie szlak przez łąkę, że po trawie się nie chodzi. Skruszeni wróciliśmy na szlak i skrupulatnie się go trzymaliśmy choć czasami wyglądał jak ścieżką wydeptana przez krowy.

Rano zwinęliśmy namiot i wyjechaliśmy z IMMa na naszą „wielką szwajcarską trasę”. Mieliśmy zaplanowaną wyprawę przez Bulle, Lozannę, Morges i Nyon do Genewy, gdzie czekał na nas nocleg na kempingu.

Ruszyliśmy w towarzystwie mżawki krętą drogą przez szczyt Junapass. Wjeżdżając w rejon Jeziora Genewskiego przywitało nas słońce i winnice na zboczach wzniesień. Dojechaliśmy do Genewy. Byliśmy bardzo podenerwowani wzmożonym ruchem ale udało nam się przejechać centrum i dotrzeć na obrzeża miasta gdzie był nasz kemping. Niewielki ale cudownie położony nad jeziorem w zacisznym miejscu z wspaniałym zapleczem sanitarnym, darmowymi bus-pasami na wszystkie autobusy Genewy, plażą i gniazdem łabędzia z jajem jako ekstra dodatek. Nawet najwyższa cena – jaką do tej pory zapłaciliśmy za kemping – 30 Fr – nas nie zniechęciła. Wykorzystując otrzymane bilety pojechaliśmy zwiedzić Genewę.

Zmiana planów

Wieczorne obrady zaowocowały decyzją, że rezygnujemy z Chamonix i jedziemy bezpośrednio do Chur. Oboje nie byliśmy pewni trasy, tuneli i opłat tym bardziej, że to już terytorium Francji. Z gazetki z Coopa (lokalnego odpowiednika Lidla) dowiedzieliśmy się, że po drodze na kemping jest wiele interesujących miejsc do obejrzenia: kopalnia soli, jaskinie itp. Nowa trasa liczyła około 300 km. Rano po śniadaniu wyruszyliśmy – najpierw granica i wjazd na teren Francji. Urzekły mnie klomby z kwitnącymi różami i wszędobylska lawenda. Znów jechaliśmy brzegiem Jeziora Genewskiego, kolejna granica tym razem powrót do Szwajcarii – przemknęłam z zawrotną prędkością ponad 50 km na godzinę, tak że nawet strażnik nie zdążył wyjść z budki. Zobaczyłam go tylko we wstecznym lusterku jak stał zdziwiony na środku drogi – ja też się zdziwiłam, że to była granica. Po około 80 km mieliśmy pierwszy przystanek w Bex. Zatrzymaliśmy się zwiedzić kopalnie soli – the Salt Mines of Bex. Po prawie dwóch godzinach zwiedzania włączając w to jazdę podziemną kolejką, film i przewodniczkę, która puściła nas samopas po kopalni a potem się martwiła, że zaginęliśmy i zabije nas metan ruszyliśmy w dalszą drogę. I tu dopiero czekały nas niespodzianki. Niby zaczęło się niegroźnie znów na horyzoncie pojawiły się szczyty gór, powoli zbliżaliśmy się do jednego ramienia pętli proponowanej na IMM (najpiękniejszej trasy widokowej w Szwajcarii), które stanowiło również fragment naszej trasy. Mijaliśmy stare, zabytkowe wioski. Pojawiły się stacje z platformami kolejowymi dla samochodów mające ułatwić przeprawę przez góry. My jednak nie chcieliśmy z nich korzystać, w końcu przyjechaliśmy tu oglądać widoki i przejechać miniakiem przez góry! Zgubiła nas nawigacja i na pętli zamiast pojechać na Furkapass pojechaliśmy na Grimsel. Naszym „ochom” i „achom” nie było końca – droga wiodła niczym serpentyna na wysokość ponad 3000 m.

Zabójcze serpentyny

Gdy otrzeźwieliśmy zatrzymaliśmy się koło martwego jeziora upewnić się czy dobrze jedziemy. Oczywiście właściciel restauracji powiedział, że jedziemy w złym kierunku. Biedny ‘miniak’ musiał teraz zjechać w dół, bałam się o jego hamulce. Spisał się jednak dzielnie i patrzyłam tylko z przerażeniem na trasę, która nas czekała była niemal identyczna jak ta która właśnie pokonaliśmy. Nie było rady – to jedyna droga, zresztą otwierana tylko w sezonie letnim. Po drodze mijaliśmy wiele szlabanów wskazujących jak często droga ta jest nieprzejezdna. Znów wspinaliśmy się do góry, po drodze minęliśmy jęzor lodowca, na platformie widokowej zaliczyliśmy małą sesję fotograficzną i dalej w drogę. Znów w dół serpentynami dojechaliśmy do miasteczka. Odetchnęłam z ulgą, że góry i serpentyny się już skończyły – o naiwna głupoto. W Andermacie znów zapytaliśmy o drogę i okazało się, że czeka nas jeszcze jedna wspinaczka i zjazd przez Oberalppass. Mieliśmy już dość gór i widoków. Już się nie zachwycaliśmy krętą drogą, pragnęłam tylko, żeby to się już jak najszybciej skończyło. Byłam zmęczona, a raczej wycieńczona. Droga na mapie wyglądała jak prosta kreska! W aucie czuć było spaliny, bałam się, że zaraz przestanie jechać. W końcu droga nieco się „wyprostowała” dotarliśmy do Chur. Była 18 godzina. Zameldowaliśmy się w biurze kempingu, a potem rozbiliśmy namiot. To było moje najgorsze 200 km w życiu. Tak zmęczona nigdy nie byłam jak bym przejechała 2000 km na raz.

Plaża i leniuchowanie

Rano dalej denerwowały mnie widoki gór, podjęliśmy więc decyzję, że nie jedziemy do Davos i St. Moritz tylko bezpośrednio nad Jezioro Bodeńskie. Chciałam odpocząć po wczorajszym, poopalać się a co najważniejsze do przejechania mieliśmy tylko 95 km. Zwinęliśmy namiot i w drogę. Wyjechaliśmy z Szwajcarii – to był już definitywny koniec naszej wyprawy, przejechaliśmy przez fragmencik Austrii by trafić do Lindau w Niemczech. Jezioro Bodeńskie było urzekające. Na kempingu przed zameldowaniem poproszono nas, żebyśmy najpierw wybrali sobie miejsce a dopiero potem się zameldowali. Dla kamperów już nie było miejsca, dla namiotów jeszcze na szczęście trochę wolnej przestrzeni zostało ale przyjechaliśmy po 10 więc do wieczora i ona się wypełniła. Po rozbiciu namiotu poszliśmy do pobliskiego sklepu po drobne zakupy a potem na plażę, opalać się, pływać i leniuchować.

Miniakowe wakacje dobiegały końca

Prawie z łezką w oku pożegnaliśmy kemping. Do przejechania mieliśmy 450 km do znajomego już kempingu niedaleko Plauen – Pirku. Mąż jechał pierwszy odcinek. Tankowanie i bardzo szybko znów trzeba było się zaopatrzyć w benzynę. Obliczenia wykazały spalanie na poziomie 13 – 14 litrów na 100 km. Coś było nie w porządku. Zatankowaliśmy auto, nie było rady, ale na najbliższym parkingu stanęliśmy bo paliwa nadal ubywało w zastraszającym tempie. Odpięliśmy akumulator żeby zresetować komputer. Musieliśmy czekać około 15 minut w tym czasie mąż zajrzał pod maskę. Okazało się, że krzywka od podciśnienia pękła i auto brało „lewe” powietrze. Stąd też tak ogromne spalanie. Nie mieliśmy taśmy, żeby zakleić uszkodzenie ale wpadłam na pomysł żeby pójść do kierowców tirów, które licznie stały na parkingu oni powinni być zaopatrzeni. Już pierwszy zagadnięty kierowca poratował nas taśmą i dokładnie oklejona krzywka wylądowała na swoim miejscu. Kolejne kilometry upłynęły pod znakiem ciągłej obserwacji wskazówki poziomu paliwa. Na szczęście diagnoza i leczenie okazało się jak najbardziej trafne i wszystko wróciło do normy. Na obiad byliśmy już na kempingu.

Już bez żadnych niespodzianek dotarliśmy do domu. Pogoda po nocnej ulewie w Plauen zrobiła się „drogowa” czyli nie za ciepło, nie za zimno, bez palącego słońca, więc jechało nam się przyjemnie. Jeszcze kontrolnie pilnowaliśmy spalania ale utrzymywało się na normalnym poziomie. Po południu zajechaliśmy brudnym, wymęczonym ale na własnych kołach miniakiem. Ja zajęłam się rozpakowywaniem a mąż nie mógł wytrzymać i rozkręcił dach. Po dwóch godzinach walki cały umorusany samarem ale i zadowolony oznajmił mi, że zreperował dach i „chodzi nawet lepiej niż poprzednio”.

Z wyprawy miniakowi pozostał na pamiątkę krowi dzwonek, jak na prawdziwego Szwajcara przystało, nosi go dumnie na lusterku (serce zostało wyjęte tak by nie dzwonił na wspaniałych polskich drogach).

Małgorzata Czaja