Krok pierwszy – prawo jazdy

Niewiele jest w życiu przyjemniejszych czynności i luksusów niż śniadanie podane do łóżka (obowiązkowo muszą być pokrojone świeże owoce i kawa) i jazda po ładnym mieście, nocą, samochodem, z genialną muzyką w głośnikach. Ale nie za głośno, żeby dobra nuta mieszała się przyjemnie z pomrukami silnika. Osobiście preferuje to wszystko w USA, a to głównie dlatego, że nie mam polskiego prawa jazdy, ale też dlatego, że tam są drogi dużo lepszej jakości.

I od razu mówię – nie jestem jakimś wybitnym kierowcą. Samochód w ‘manualu’ nie jest dla mnie czarną magią (pan instruktor, z jednej z warszawskich szkół jazdy zadbał o to podczas wielu godzin jazd pozamiejskich), ale wolę patrzeć jak inni zmieniają biegi, niż sama walczyć ze sprzęgłem. Większość czasu spędzonego za kierownicą zaliczyłam na okołochicagowskichhighway’ach (jakkolwiek bardzo 'zagranico’ to zabrzmi), w samochodach opartych na technologii zautomatyzowanej do granic możliwości.

Niby banalne rozwiązanie – samochód w automacie, takie – powiecie – dla leniwych. Ale co ja poradzę, jak ręką zmieniam muzykę i pije kawę, a drugą nogą wystukuje rytm aktualnej piosenki? Automat, dla tak zajętych ludzi jak ja, jest wybawieniem!

I Amerykanie maja jednak trochę racji – przemierzając długie kilometry lub jeszcze dłuższe mile, albo stojąc w długaśnym korku, taki automat, czy tempomat przydają się niesamowicie – jest po prostu, zwyczajnie wygodny. I co najważniejsze, kawę można pić.

Prawko zrobiłam będąc na studiach w USA, żeby wynająć taniej samochód w San Francisco. Umowa była taka, ja machnę prawko na szybko (15 dolarów, 20 minut i to jeszcze po polsku!) a siostra, doświadczony kierowca, będzie prowadzić wypożyczone auto na wycieczce. Dzień po zdanym egzaminie, poleciałyśmy do San Francisco, przeżyć kilkudniową, kalifornijską przygodę życia – winnice, słońce, Jack Keruac i ocean. Wszystko oczywiście niskobudżetowo, bo po co przepłacać. Samochód wypożyczyłyśmy trochę przypadkowo, nie do końca wiedząc na co się piszemy. Dostałyśmy Forda Focusa, z silnikiem mniejszym niż moja wieczorowa kopertówka. Nie, no serio, nie miał przyspieszenia. A koni to już w ogóle. Do tego musicie wiedzieć, że autostrady w Kalifornii maja ograniczenia prędkości i obowiązuje niepisana zasada jazdy z minimalną prędkością, żeby nie tamować ruchu – na polskie, to jakieś 70km/h. Góry i zakręty non stop i to równolegle przez 5 pasów w jedną stronę.

Idziemy na parking, pakujemy torby do bagażnika i siostra podając mi kluczyki mówi „Masz, Ty prowadź, ja nie umiem tym automatem.” Zlana potem wsiadłam za kółko. Byłam przerażona. Najbardziej bałam się, że ze strachu ścisnę kierownice tak mocno, że pęknie. Do hotelu były trzy-cztery godziny drogi autostradą. Samochodem, który nie przyspieszał. Kręciłyśmy trochę, żeby wyjechać z lotniska, ja zestresowana i spięta i dwie pasażerki, które bały się chyba jeszcze bardziej. Dopóki naszym oczom nie ukazał się wielki, piękny, czerwony, na wpół skryty we mgle, most.

Najpiękniejszy widok świata. Najpiękniejsze uczucie świata. I ciary na plecach.

Pierwszego dnia posiadania prawa jazdy przejechałam GoldenGate. Później było już z górki. Dosłownie i w przenośni. Jak dojechałam na miejsce, położyłam się na gorącym parkingu hotelu, gdzieś w Kalifornii i leżałam jak Justyna Kowalczyk na śniegu po ukończonym wyścigu. Czułam się jakbym zdobyła rajdowe mistrzostwo świata Ładą na letnich po lodzie.

Tekst: Aleksandra Nawrocka

Fot. Christopher Chan, foter.com